Hitlerowcy wysiedlili z osiedla Mireckiego 5 tys. ludzi

W mroźną styczniową noc hitlerowcy wypędzili z domów prawie pięć tysięcy mieszkańców osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego.






Na kilka tygodni zamknęli ich w obozie przesiedleńczym. Jak to możliwe, że o tak tragicznym wydarzeniu z historii miasta wie niewielu łodzian?
Niedzielny wieczór 14 stycznia 1940 roku był w domu czteroletniej Krysi wyjątkowy. Stała jeszcze choinka, a na obiad przyszli dziadek z siostrą mamy. Zasiedzieli się do późnego wieczora, bo dziadek - kolejarz nie musiał przestrzegać godziny policyjnej.

Było już po godzinie 21, gdy podszedł do okna. Spojrzał na działki po drugiej stronie alei Unii - mimo później pory paliły się ogniska, a między nimi kręciły się dziesiątki ciemnych postaci, niektóre z psami. Nie wiedział, że kordon mundurowych stał wokół całego osiedla. - Patrzcie, coś się dzieje... - powiedział zaniepokojony do reszty rodziny.

Po kilkudziesięciu minutach rozległ się łomot do drzwi. Za drzwiami stało dwóch mężczyzn: jeden w mundurze żandarma walił w drzwi kolbą karabinu. - Aufmachen! Aufmachen! - krzyczeli.

Przerażeni domownicy wpuścili ich do środka. Ten w mundurze zaczął rozglądać się po mieszkaniu. Obejrzał zrobione pod wymiar meble, spojrzał na trofea myśliwskie na ścianach, zlustrował bibliotekę z encyklopedią Gutenberga. W oko wpadły mu klasery, w których ojciec Krysi, urzędnik izby skarbowej, zebrał wszystkie polskie znaczki od pierwszego wydanego tuż po wyzwoleniu. - Dam wam dwa razy więcej czasu na spakowanie, ale tego nie umieścimy w spisie waszych rzeczy - powiedział. I nie czekając na zgodę, schował klasery do teczki.

Mama Krysi była już w kuchni. Zabrała trochę jedzenia, dłuższy czas pochylała się nad połówką chleba. Ojciec złapał maszynę do pisania i walizkę, która czekała już spakowana w przedpokoju. Krysi w jedną rękę wciśnięto misia, w drugą nocnik. Popędzani przez Niemców wyszli na klatkę schodową.
Krysia płakała. Trochę ze strachu. Ale głównie ze wstydu, że wszyscy zobaczą ją z nocnikiem pod pachą.


Tej samej nocy po drugiej stronie osiedla siedmioletni Kazik patrzył z przerażeniem, jak Niemcy każą zdjąć rodzicom złote obrączki, jak zabierają im zegarki, naszyjniki i inne kosztowności. Potem wyganiają ich na korytarz, poszturchując kolbami karabinów i pistoletów. - Raus! Weg! - rozlegało się we wszystkich mieszkaniach na Polesiu Konstantynowskim. Mieszkańców spędzono w punkcie zbornym u zbiegu ulic Praussa i Perla. Kobiety, dzieci, starszych i chorych wsadzano na ciężarowe samochody, mężczyzn popędzono ulicami pieszo. Nikt nie wiedział, gdzie ich prowadzą i kiedy wrócą do domów.


 Poczęstunek dla okupanta

 Przed wybuchem wojny Łódź miała ponad 670 tysięcy mieszkańców. Niemcy stanowili około 60 tysięcy. Gdy 9 września do Łodzi wkraczali żołnierze Wehrmachtu, miejscowi Niemcy witali ich entuzjastycznie. Miasto przybrano czerwonymi flagami ze swastyką, a na placu Wolności czekały stoły z poczęstunkiem. -

W Łodzi była duża i dosyć prężna mniejszość niemiecka, a część zamożnych rodzin fabrykanckich miała niemieckie pochodzenie - mówi dr Joanna Żelazko, historyk z łódzkiego Instytutu Pamięci Narodowej. - Hitlerowcy zakładali, że znajdą wsparcie w tej części łódzkiej społeczności. Miasto było dla nich wartościowe także ze względu na swoje położenie i rozwinięty przemysł. Okupant uznał więc, że struktura narodowościowa oraz możliwości przemysłowe Łodzi pozwolą zaangażować mieszkańców w aktywną pracę na rzecz niemieckiej gospodarki.

9 listopada Łódź została włączona do III Rzeszy, stając się częścią Kraju Warty. Nowa granica przebiegała kilkanaście kilometrów od miasta. W Berlinie zapadła decyzja, że Polacy mają być wysiedleni z wcielonych terenów i wywiezieni do Generalnego Gubernatorstwa. Jesienią 1939 r. powstał Specjalny Sztab do Wysiedlania Polaków i Żydów. Jego łódzka placówka istniała od początku 1940 r. Mieściła się przy ulicy Piotrkowskiej 133, a kierował nią SS-Obersturmbannführer Hermann Krumey.

- Łódź stała się ważnym centrum akcji przesiedleńczej w Kraju Warty - mówi dr Żelazko. - Miasto leżało tuż przy granicy z Generalnym Gubernatorstwem i miało z nim dobre połączenia kolejowe. W Łodzi i okolicach zorganizowano więc cztery obozy przesiedleńcze, w których uwięzieni Polacy czekali na dalszy transport.

Pierwsze wysiedlenia zaczęły się już w listopadzie i objęły głównie Śródmieście. - Początkowo z mieszkań wyrzucano pojedyncze rodziny - mówi Żelazko. - Wskazaniem była wcześniejsza działalność patriotyczna albo wykonywanie zawodu, który zdaniem władz okupacyjnych mógł stanowić zagrożenie dla ich polityki.

Ale do germanizowanego miasta mieli się wkrótce sprowadzić urzędnicy z Rzeszy i Niemcy wysiedleni z krajów nadbałtyckich, z Besarabii, Bukowiny czy Wołynia. Potrzebne były dla nich mieszkania. Ładne i wygodne.



Osiedle dla wybranych

A w Łodzi nie było ładniejszego i nowocześniejszego miejsca niż wybudowane na Polesiu Konstantynowskim osiedle im. Józefa Anastazego "Montwiłła" Mireckiego. Zaprojektowano je według zasad funkcjonalizmu w architekturze lat 20. XX wieku, w którym forma była podporządkowana zaspokajaniu potrzeb mieszkańców. W latach 1928-31 wzdłuż ul. Srebrzyńskiej wybudowano 22 czterokondygnacyjne budynki. Obok powstały sklepy, szkoła, przedszkole, założono piękne rabaty kwiatowe i trawniki.

Osiedle im. "Montwiłła" Mireckiego było pierwszym, gdzie doprowadzono wodociągi i kanalizację, w domach zainstalowano sieć elektryczną i kuchenki gazowe, uliczki wewnętrzne oświetlono lampami gazowymi, a zewnętrzne - elektrycznymi.

Osiedle było budowane dla robotników, jednak zbyt wysoko skalkulowany czynsz okazał się poza zasięgiem tej grupy, dlatego na osiedle wprowadziły się głównie rodziny inteligenckie: urzędnicy, prawnicy, lekarze, nauczyciele, artyści, wojskowi.

Przy ul. Srebrzyńskiej zamieszkał malarz i teoretyk sztuki Władysław Strzemiński z żoną Katarzyną Kobro, rzeźbiarką. Wprowadzili się tam malarz i grafik Karol Hiller i Stefan Wegner - współzałożyciel i rektor Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. Mieszkanie na nowym osiedlu dostali też Adam Walczak, wiceprezydent Łodzi, i Marian Minich, dyrektor łódzkiego Muzeum Miejskiego Historii i Sztuki w Łodzi.


11 grudnia 1939 r. wyrzucono z osiedla pierwsze rodziny. Kolejnych kilkanaście wygnano w noc sylwestrową. Mieszkańcy zaczęli się bać, że to nie koniec. Z domu do domu wędrowała pogłoska o masowych wysiedleniach, jakie czekają Łódź. Ale żeby jednej nocy wyrzucić na bruk całe osiedle? W to nikt nie wierzył. W niektórych domach spakowano jednak walizki. Na wszelki wypadek. W nocy z 14 na 15 stycznia 1940 r. wygnano z domów niemal wszystkich mieszkańców osiedla. Około czterech i pół tysiąca ludzi.

Akcja zaczęła się około godz. 21, gdy z powodu godziny policyjnej wszyscy mieszkańcy powinni być w domach. - Uzbrojeni funkcjonariusze niemieccy otoczyli szczelnym kordonem osiedle - opowiada dr Żelazko. - Towarzyszyli im volksdeutsche, którzy pełnili rolę tłumaczy. Wchodzili do mieszkań i kazali je opuścić. Zaskoczonym ludziom dawali 15-20 minut na ubranie się i zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Mieszkańcy nie wiedzieli, gdzie trafią, trudno więc było określić, co zabrać. Gdy ludzie się pakowali, funkcjonariusze wypytywali o złoto, kosztowności czy papiery wartościowe. Kazali wszystko oddać, mówiąc, że to na potrzeby III Rzeszy. Wysiedlani nie mogli zabrać zbyt wiele: na osobę dorosłą przypadało 200 złotych gotówką i 25 kilogramów bagażu, na dziecko - połowa tego. Żelazko: - Nie wolno było zabierać pościeli, mebli i bagażu na wózkach. Ludzi wypędzono z niewielkimi walizkami, a cały ich dobytek został w mieszkaniach. Na Niemców czekały wygodne, w pełni wyposażone domy.

Dom w obozie

Droga nie trwała długo. Ciężarówki zatrzymały się pod trzykondygnacyjnym budynkiem dawnej fabryki tkanin B.A. Gliksmana przy ul. Łąkowej 4. Na dziedzińcu wysiedlonych rejestrowano, a potem pędzono do nieogrzewanych pofabrycznych hal. Gołe brudne ściany, cuchnąca smarami podłoga, na niej trochę zgniłych trocin. To przez najbliższe tygodnie miał być ich dom. Ludzie leżeli pokotem pod ścianami, ściśnięci do granic możliwości. Przez środek biegła ścieżka, którą przechadzali się strażnicy.

Krysia - z misiem i nocnikiem pod pachą - trafiła na pierwsze piętro. Spała na rozłożonym na podłodze maminym płaszczu. Do jedynej na piętrze ubikacji dniem i nocą stała kolejka, a dziewczynka cieszyła się, że ma swój nocnik. Po kilku dniach w obozie pojawił się kolega z pracy ojca - Niemiec. Przyszedł po klucze, które tato miał przy sobie. Ojciec wcisnął mu swoją maszynę do pisania, a matka srebrnego lisa, którego udało jej się ukryć pod ubraniem. Wierzyli, że znajomy przechowa to do czasu, gdy odzyskają wolność.

Krysia stale była zmarznięta i głodna. Mama wciąż miała przy sobie połówkę chleba, którą zabrała z domu. Bochenek stał się wyschnięty i brudny od przerzucania podczas licznych rewizji. Krysia była tak głodna, że zjadłaby i to. Nie rozumiała, dlaczego mama nie pozwalała ruszyć chleba.

Czasem w obozie pojawiało się mleko. Matka Krysi zdobyła garnuszek i chciała je podgrzać na ustawionym na ziemi prowizorycznym palenisku z cegieł. Dziewczynka nie mogła się doczekać ciepłego mleka. Ale w pofabrycznej hali pojawił się strażnik, szedł środkiem, a gdy mijał palenisko z mlekiem, strącił nogą garnuszek. Biała strużka popłynęła między leżących ludzi. Krysia zaczęła szlochać. Po kilku dniach w zimnej hali dziewczynka rozchorowała się. Gorączka rosła, a dziecko było coraz słabsze. Ale koledzy ojca z pracy nie zapomnieli o nim i zdołali wydostać z obozu całą jego rodzinę. Po ponad dwóch tygodniach Krysia i jej rodzice byli wolni, choć nie mieli już dokąd wrócić. Dziewczynka wciąż chorowała, babcia, u której się zatrzymali, dwa razy wkładała jej gromnicę do rączek. Dziecko wydobrzało dopiero pod koniec marca.

Kazik był w obozie przez cztery tygodnie. Starszy i silniejszy oparł się chorobom. W połowie lutego całą jego rodzinę załadowano do bydlęcego wagonu i wywieziono w rejon Opoczna. Potem przetransportowano ich do miejscowego kina. Tam podjeżdżali furmankami okoliczni gospodarze i zabierali przesiedleńców. Przyjęli ich pod swój dach, bo musieli. Długo byli nieufni, a nawet wrogo nastawieni. Nie wierzyli, że miastowych wyrzucono z domu tylko dlatego, że mieli ładne i wygodne mieszkania.

Kazik z rodzicami trafił do wioski Olimpiów. Gospodarz dał im izbę, ale na utrzymanie musieli zapracować. Chłopak pasł krowy, karmił świnie, chodził za pługiem, ojciec - fryzjer strzygł miejscowych. Zamiast pieniędzy dostawali jedzenie. Potem ojciec zarabiał przemycaniem gazy młyńskiej przez granicę z Rzeszą. Tak przetrwali całą okupację.

Do germanizacji, na roboty

Niemcy zorganizowali w Łodzi cztery obozy przejściowe. Ten przy ul. Łąkowej nazywany był centralnym, a funkcję komendanta sprawował major Sauer. "Chudy, dość wysoki, lekko pochylony, wtapiał w przestrzeń bladoniebieskie oczy o rozszerzonych źrenicach narkomana (...)" - opisywał w wydanych po wojnie wspomnieniach Minich.

To, czego nie zrabowano mieszkańcom podczas wysiedlenia, odbierano podczas rabunkowych rewizji. Minich pisał: "Rewidenci i rewidentki ogołacali ludzi z pieniędzy, złota i kosztowności, które segregował jak gdyby beznamiętnie i umieszczał w specjalnych skrzynkach sam Sturmbannführer [Sauer - przyp. red.]".

Potem Niemcy segregowali ludzi. Dzieci o nordyckich rysach przeznaczano do germanizacji, młodych i sprawnych - do wywiezienia na roboty przymusowe w głąb Rzeszy, reszta trafiała do Generalnego Gubernatorstwa. Mieli zasiedlić powiaty: opoczyński, piotrkowski, łowicki, skierniewicki, a nawet Podkarpacie. - Ci, którzy próbowali wracać i zostali na tym przyłapani, byli surowo karani - mówi dr Żelazko.

W trzykondygnacyjnej fabryce jednorazowo przetrzymywano nawet pięć tysięcy osób. Na jednym piętrze tłoczyło się po półtora tysiąca wysiedlonych. Na cały budynek było sześć kranów z zimną wodą i jeden prymitywny ustęp na każdym piętrze. Noworodki z braku ciepłej wody obmywano w kawie, którą matki dostawały do picia. Ludzie spali na gołej podłodze, czasem zarzucanej papierami czy mokrą słomą.

Do tego wyjątkowo mroźna zima, brak opieki lekarskiej i fatalne wyżywienie. "Na śniadanie mieliśmy czarną kawę i kawałek suchego chleba. Na obiad była licha zupa z kapusty lub brukwi, a na kolację znów czarna lura i kawałek chleba. Czuliśmy stale głód, tym bardziej że była to zima i do tego niezwykle ostra" - wspominała Bożenna Niemierowska-Szczepańczyk, wysiedlona z Polesia.

Pod koniec stycznia - gdy przy Łąkowej wciąż były tysiące wysiedlonych z poleskiego osiedla - przywieziono 600 przesiedleńców ze wschodnich Kresów. Dwie trzecie z nich chorowało. Wkrótce w obozie wybuchła epidemia odry i szkarlatyny. Niemcy - w obawie przed tym, aby choroby nie rozprzestrzeniły się na miasto - zorganizowali szpital w dawnym domu noclegowym sióstr albertynek przy ul. 28. Pułku Strzelców Kaniowskich.

Po 40 latach prokurator zajmujący się obozami przesiedleńczymi napisze: "(...) oprócz nazwy szpital ten nie miał praktycznie nic wspólnego z leczeniem chorych i potrzebujących pomocy i opieki lekarskiej. Nie posiadał bowiem żadnego najbardziej elementarnego wyposażenia, brak było lekarstw i środków opatrunkowych, dzieci leżały po kilkoro na jednym łóżku, bardzo często chore na choroby zakaźne. Brak było bielizny pościelowej, a co jako uchybienie podstawowe - nie było odpowiednich sił medycznych i pielęgniarskich".

Przetrzymywani w obozach ludzie masowo umierali. Szacuje się, że tylko do kwietnia 1940 r. zmarło około stu osób. Większość z nich to małe dzieci.

Dziecięcy dramat

Minich, dyrektor Muzeum Sztuki, trafił do obozu przy ul. Łąkowej z żoną i dwójką dzieci. "Masowe choroby dzieci zmusiły dowództwo obozu do założenia izby chorych, która pochłaniała z każdym dniem więcej miejsca" - wspominał po wojnie. Gdy do izby trafili czteroletni syn Rafał i rok młodsza Agnieszka, Minichowie zgłosili się do pracy pielęgniarskiej.

Dyrektor muzeum sztuki opisywał: "Poza odrą, szkarlatyną i dyfterytem, którym z reguły towarzyszyło zapalenie płuc i uszu, pojawiły się wypadki zapalenia opon mózgowych, jaglicy i świerzbu. Chore dzieci leżące w tej ciasnocie jedno obok drugiego zarażały się nawzajem. Wszy, a potem pluskwy rozmnażały się z groźną szybkością. (...) Obozowi lekarze, z których w końcu pozostali już tylko dwaj (...), oraz szczupły fachowy personel pielęgniarski (...) nie byli w stanie mimo najlepszych chęci opanować sytuacji, zwłaszcza wobec fatalnych warunków higienicznych w izbie chorych i braku koniecznych lekarstw. Po nocach, w mrocznych pomieszczeniach, kiedy rosła zawrotnie temperatura, rozgrywał się w smrodzie i zaduchu dziecięcy dramat. Izbę wypełniały krzyki, płacze, skargi i żałosne nawoływania, powtarzane nieraz zdawałoby się w nieskończoność:

- Boli uszko! Boli uszko! Boli uszko! Boli uszko!

- Mamo! Mamo! Mamo! Mamo!".

Rafał Minich jako dorosły człowiek został lekarzem. On także zostawił wspomnienia z obozowej izby chorych. Opisywał, jak kilka razy próbował z niej uciekać. W czasie jednej z ucieczek wślizgnął się do zaciemnionego pomieszczenia: „Na podwyższeniu leżał owinięty w prześcieradło drobny kształt. Zaintrygowany najpierw obmacałem go, a potem od głowy odsłoniłem. Osłupiałem. Była to moja siostra Agnieszka. Jak się później okazało, jeszcze żywą, ale duszącą się w przebiegu nieznanego dziś »krupu «, wstawiono do trupiarni”.

Dzieci Minicha wyszły żywe z obozowego szpitala. Ale w ciągu sześciu tygodni zmarło tam 74 dzieci z osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego.

Krystyna Józefiak, wysiedlona z ul. Srebrzyńskiej, zapamiętała: "Wieczorem wchodził do sali Niemiec z tłumaczem i wyczytywał nazwiska zmarłych w szpitalach dzieci. Reakcje ludzi były różne: szok czy kamienny spokój, jednakowo tragiczne".

Większość dzieci z osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego, które zmarły w obozie, spoczęła na łódzkim cmentarzu św. Antoniego na Manii.

Powrót do domu

Styczeń 1945 r. był równie mroźny jak ten sprzed pięciu lat. Łódź miała wtedy 395 tysięcy mieszkańców. Prawie dwa razy mniej niż przed wojną. 14-letni już Kazik ruszył do Łodzi niemal zaraz, gdy do podopoczyńskiej wsi dotarła wieść o wyzwoleniu miasta. Matka dała mu na drogę dwie butelki bimbru. Nie było lepszej waluty, aby wykupić się z kłopotów, gdyby w nie wpadł. Wyszedł na drogę i zatrzymał radziecką ciężarówkę. Wsadzili chłopaka do szoferki, zawieźli do Piotrkowa Trybunalskiego, tam przenocowali. Potem było różnie: jechał, czym się dało, trochę szedł piechotą.

Przedwojenne mieszkanie było ogołocone. Poza kilkoma meblami zostały tylko niemieckie książki i odznaki. Odznaki Kazik zaraz wyrzucił, a książkami palił w piecu.

Na bocznicy przy ul. Srebrzyńskiej stał wagon z mąką. Chłopak biegał tam, podkradał mąkę, rozrabiał z wodą i gotował kluski. Tym żywił się przez pierwsze dni pobytu w Łodzi. Gdy tylko miał możliwość, zapisał się do Gimnazjum im. Kopernika.

Rodzina Krysi została w Łodzi przez całą okupację. Po kilku dnach od wyzwolenia poszli na Polesie. Niemcy, którzy zajęli ich mieszkanie, nie zmienili zamków, stare klucze wciąż pasowały. W ich domu stały cudze meble, na stole została zamarznięta na kamień kolacja, a na balkonie - cynowa wanienka pełna równie zamarzniętej bielizny. "Jak szybko musieli uciekać ci Niemcy, skoro nie zdążyli nawet zjeść kolacji ani zebrać prania" - myślała 10-letnia Krysia.

Przywileje zdobyliśmy...

W 1967 r. Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich wszczęła śledztwo w spawie "zbrodni popełnianych przez hitlerowców w latach 1939-1945 na osobach osadzanych przymusowo w obozach przejściowych na terenie miasta Łodzi".

Kilkanaście lat później śledztwo zawieszono: prokurator uznał, że zrobił wszystko, co mógł, aby sprawę wyjaśnić. W uzasadnieniu napisał: "Obozy przesiedleńcze działające na terenie miasta Łodzi (...) nie były obozami zorganizowanymi w celu mordowania osadzonych w nich więźniów w sposób bezpośredni. Jednakże stworzone w nich warunki, na które złożyły się: niedożywienie, głód, nadmierne zagęszczenie, zimno i brak elementarnej opieki oraz pomocy lekarskiej, czynią z obozów tych miejsca i ośrodki eksterminacji pośredniej".

Prokurator komisji uznał, że Hermann Krumey i inni funkcjonariusze centrali przesiedleńczej winni odpowiedzieć za zbrodnię hitlerowską. Dokumentację przekazano organom ścigania RFN. W sierpniu 1969 r. Krumey - jako współodpowiedzialny za zbrodnie popełnione przez Niemców w okupowanej Polsce i na Węgrzech - został skazany na dożywocie.

W 1990 r. mieszkańcy osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego zarejestrowali w sądzie Związek Wysiedlonych Ziemi Łódzkiej. Wyznaczyli sobie dwa cele: ocalić pamięć i wywalczyć uprawnienia kombatanckie.

- Nie było nam łatwo - mówi Kazimierz Russek, założyciel i prezes związku. - Uwaga wszystkich była skierowana na obozy zagłady. Choć w tych przesiedleńczych też były ciężkie warunki i masowo umierały tam dzieci, to nie były one traktowane podobnie jak obozy koncentracyjne.

Wysiedleni pukali do różnych drzwi, prosili o pomoc wielu polityków. - Pomogli nam wybrani z Łodzi posłowie Polskiej Partii Przyjaciół Piwa: Krzysztof Ibisz, Adam Halber i Adam Piechowicz - wylicza Russek. - Dzięki nim doszło do spotkania z premier Hanną Suchocką.

W 1993 r. dopięli swego: Główna Komisja Badań Zbrodni Hitlerowskich wpisała obozy przesiedleńcze na swoją listę, a osobom, które trafiły tam poniżej 14. roku życia, przyznano uprawnienia kombatanckie.

- Przywileje zdobyliśmy, o pamięć wciąż walczymy - mówią dziś wysiedleni.

...o pamięć walczymy

Krystyna Trojanowska nadal mieszka przy al. Unii. Działa w radzie osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego. Wiele lat po wojnie dowiedziała się, dlaczego matka nie pozwoliła tknąć suchego chleba wyniesionego z domu podczas wysiedlenia. Ukryła w nim złotą biżuterię, która wiele razy pozwoliła im przetrwać w okupowanej Łodzi. Do dziś w rodzinie jest pierścionek zaręczynowy matki, który przetrwał schowany w chlebie, i maszyna do pisania, którą ojciec zabrał, gdy wypędzano go z domu. Pani Krystyna wciąż ma tekturową metkę od tkanin Gliksmana, którą matka podniosła z podłogi obozu przy Łąkowej i ołówkiem napisała na niej "styczeń 1940 r.". Wszystko to przechowuje, aby pamiętać, przez co przeszła jej rodzina.

- Noc, gdy nas wysiedlono, i pobyt w obozie pozostały w mojej pamięci w najdrobniejszych szczegółach - mówi. - Mama zawsze powtarzała, że żyję tylko dzięki temu, że rodzinę po dwóch tygodniach "wyreklamowano" z obozu.

Russek zostawił na pamiątkę tylko jedną rzecz, którą znalazł w domu po powrocie z wygnania. To "Arbeitsbuch", czyli książka pracy. Z niej dowiedział się, że jego mieszkanie zajmował obywatel Rzeszy Ferdinand Sonne. - Niemcom wysiedlanym z zachodnich i północnych ziem polskich dano dwa tygodnie na spakowanie - mówi Russek. - Mogli zabrać wszystko z wyjątkiem domów i ziemi. Nam kazano się zabierać w 15 minut i wolno było zabrać tylko jedną walizkę. Wielu wysiedlonych nie przeżyło obozów przejściowych. Innym odebrano do zniemczenia dzieci, wywieziono na roboty w głąb Rzeszy albo na lata wygnano z miasta. Dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak mało łodzian wie o masowych wysiedleniach podczas okupacji i o gehennie obozów przesiedleńczych.

Trojanowska: - Przed wojną mieszkanie na osiedlu Mireckiego było nobilitacją, w czasie wojny okazało się przekleństwem. Po wojnie nie wolno było się przyznawać, że mieszkało się na tym osiedlu przed 1939 r. Były inne czasy, rządzili robotnicy, a przynależność do przedwojennej inteligencji stała się ujmą. Moi rodzice byli otwarci, rozmawiali z nami o tym, co się stało podczas wojny. Ale pamięć o wydarzeniach ze stycznia 1940 r. była pielęgnowana w wąskim gronie rodzinnym.

Swoją teorię ma też historyk. - Skala przesiedleń ludności żydowskiej była tak olbrzymia, przytłaczająca i szokująca, że wysiedlenie mieszkańców osiedla im. "Montwiłła" Mireckiego mogło zginąć w tych proporcjach - przypuszcza dr Żelazko. - Wszyscy wiedzą, że była wydzielona dzielnica żydowska, wszyscy wiedzą, że były olbrzymie migracje ludności żydowskiej w obrębie miasta. Wysiedlenie około 4,5 tysiąca ludności polskiej z jednego osiedla umknęło w tej wielkiej liczbie z powszechnej świadomości mieszkańców powojennej Łodzi.

Pod koniec lat 70. mieszkańcy osiedla założyli izbę pamięci. Potem za ich sprawą na bloku przy ul. Srebrzyńskiej pojawiła się tablica upamiętniająca mieszkańców, których zamordowano i wysiedlono podczas okupacji hitlerowskiej.

Do niedawna izbę pamięci na osiedlu regularnie odwiedzały klasy z poleskich szkół. Ale od września nie było nikogo. Tadeusz Krzemiński, przewodniczący rady osiedla, którego wysiedlono jako roczne dziecko: - Tych, którzy przeszli przez obozy przesiedleńcze, jest coraz mniej. To ostatni moment, aby ich wysłuchać.

Korzystałam z trzech tomów publikacji Związku Wysiedlonych Ziemi Łódzkiej „Czas przeszły - ciągle obecny. Z dziejów wysiedleń. Tułaczka. Powroty”. Stamtąd pochodzą cytaty z: Marian Minich „Szalona galeria” i Bożenna Niemierowska-Sczepańczyk „Z przeżyć okupacyjnych na Ziemi Opoczyńskiej”.

Tekst i zdjęcia oddział IPN
 Wysiedlenie mieszkańców osiedla "Montwiłła" Mireckiego było największą, ale niejedyną taką akcją. Już w listopadzie 1939 r. wysiedlono mieszkańców pojedynczych kamienic w Śródmieściu, w drugiej połowie 1940 r. domy stracili mieszkańcy Karolewa, Julianowa i Radogoszcza.

Komentarze